Maciej Wierzbiński, Święto Zmartwychwstania

Maciej Wierzbiński*, Święto Zmartwychwstania

W Poznaniu działy się dziwy.

Ze zrzeczeniem się tronu przez Wilhelma zrzekali się tam Niemcy; z upadkiem Niemiec i oni upadli na duchu. Władza wysunęła się z omdlałych ich rąk niemal sama przez się. Przy boku naczelnego prezesa księstwa stanął jeden z wybitnych posłów polskich, w komendzie wojskowej rządziła Rada Żołnierzy i Robotników, a w niej ważył tylko głos polski. Ster spraw miejskich i prowincjonalnych przeszedł w ręce Tymczasowej Rady Ludowej, a tworząca się gorączkowo Straż Obywatelska zapewniała Polakom posiadanie tej kolebki narodu polskiego.

Gdy w przededniu 3 grudnia napłynęły do Poznania tysiące ludzi, Niemcy skryli się niby mysz pod miotłą, przeżuwali wściekłość i przygotowywali się do obrony, myśląc, że Polacy zamierzają wypędzić ich znad Warty.

Na ulicach śródmieścia snuło się mnóstwo przyjezdnych, delegatów, ich rodzin i patriotycznych obywateli. W sklepach wystawiających na sprzedaż narodowe znaczki polskie panował natłok. Wydzierano sobie chorągwie i nalepki, bo każdy Polak, nawet na krańcach miasta mieszkający, pragnął uzewnętrznić pierwszy raz w swym życiu swe uczucia narodowe oraz przyczynić się do nadania miastu jak najwięcej polskiego charakteru. Było to nakazem chwili i potrzebą serca.

Sejm Dzielnicowy miał być olbrzymią, podniosłą manifestacją polskości pod tym zaborem, świętem miłości bratniej i dziękczynienia za łaskę niebios.

Tu i ówdzie, a zwłaszcza w pobliżu historycznego hotelu Bazar, tworzyły się grupy znajomych z prowincji, a widać było, że wszyscy kąpali się w poczuciu wolności. Rozprężyło się coś w duszach, podnosiły się głowy i ludzie poczynali rozumieć, co to życie wolnych narodów. Zniknął policjant pruski, a chociaż nie zniknęły jeszcze orły czarne z budowli rządowych, barwy białe i czerwone, pojawiające się już w oknach i na balkonach, gasiły wszystko, co pruskie. Wszyscy, kobiety zarówno jak mężczyźni, nosili na piersiach kokardy polskie, chlubili się swą polskością. Z rozpromienionego oblicza miasta biło szczęście. Witano się na ulicy złotymi uśmiechami, a najwyższą radością było krzątać się, zabiegać, pracować dla „sprawy”, budować Polskę na tej starej ziemi piastowskiej. […]

Wieczór zapadał, jakby przedkarnawałowy. Rozkołysał się Poznań na olbrzymich falach uczuć narodowych. A wchłonął w siebie przybyszów z najodleglejszych krańców zaboru pruskiego, tudzież przedstawicieli emigracji polskiej na zachód niemiecki rzuconej. Zdało się, że o wschodzie nowego dnia Polski zagrzmiały hejnały, zagrały trąby archanielskie i nie tylko rozległy się po łąkach i polach tego zaboru, lecz dotarły hen – do ostatnich rubieży polskich, od wieków w topieli germańskiej tonących.

Na ten zew stawili się nie tylko Wielkopolanie, Kujawianie, Pałuczanie, synowie ziemi chełmińskiej i toruńskiej, Krajny, Kociewia, Kaszub, Warmii i luterańskich Mazurów, ale także pierony ze Staropolski [Górnego Śląska], w czarne diamenty oprawionej, gdzie ongi Mieszko zatknął krzyż Chrystusowy, a nawet ewangelicy spod Niemodlina, Namysłowa, Lignicy i Wrocławia, a wiec z owych piastowskich ziemic, gdzie zalana polskość nikłe tylko tworzyła oazy. Bo aż tam słychać było głos żywej, z grobowca wstającej Polski: jestem! Aż tam dał się odczuć ten cudowny dreszcz, co przeszył cały naród polski. A iluż braci przybyło z Westfalii i Nadrenii? Ilu z Berlina, Drezna, Hamburga? Nie dziwota, bo w Polsce urodzeni, w niej serce swe zostawili, a wychodząc na tułaczkę i poniewierkę, pieścili w zanadrzu obraz rodzimej zagrody.

Wszystko to w zachwycie oglądało stary Poznań w biało-czerwonej szacie i cudem się wydawało, że policjant pruski nie zdzierał orzełków polskich i kokard z piersi świętokradzką łapą. Łzy szczęścia lśniły w oczach tych gości z dalekich, zapomnianych stron, bo widzieli na oczy to, co miłowali w głębi duszy niby gwiazdę. Widzieli… Polskę.

Niezapomniane historyczne chwile żywiołowego, masowego objawienia narodu. Początku rządów polskich! Powstającego majestatu Polski!...

Naród zespalał się na rynku Poznania pod znakiem królewskiego ptaka, który na strzelistej wieżycy ratuszowej przetrwał wiekową niewolę i teraz orlim okiem obejmował wspaniałą procesję wiernych dzieci tej ziemi, oświetlonych złotą jutrznią wolności, wniebowziętych, wyanielonych.

„Przed Twe ołtarze zanosim błaganie,

Ojczyznę, wolność racz nam wrócić Panie!...”

Przez czarny okres czasu rwał się ten ze zbolałej duszy polskiej, aż dotarł do tronu Najwyższego. I otóż, gdy naród ukrzyżowany złożono w grobowcu niepamięci, smutnymi bluszczami omotanej, spadło wieko i wzniósł się z czeluści upadku nieśmiertelny Orzeł Biały. Albowiem Pan wrócił ludowi Ojczyznę i Wolność.

Święto świąt wielkopolskich. Wspólna, jedyna komunia dusz zestrzelonych w jeden mocarny ton, który podnosił się na zenity niebiańskie i padał na stopnie ołtarzy. Ludzie modlili się drżeniem serc, muzyką harf duchowych i dziękowali Wszechmocnemu brylantami łez najpiękniejszych…

Maciej Wierzbiński, Syn Kresów. Powieść historyczna, Łódź 1948, s. 11-12; 14-16. "Przegląd Wielkopolski" 2018 nr 3.

Maciej Wierzbiński – 1862-1933. Dziennikarz i pisarz. Redaktor „Pracy” w Poznaniu oraz „Dziennika Kujawskiego” w Inowrocławiu. Współpracował z warszawskim „Słowem”.